TRASA III
WAŁBRZYCH
Trasa III Piaskowa Góra – ul. Broniewskiego - ul. Hirszfelda - ul. Główna – ul. Wrocławska – dworzec Wałbrzych Szczawienko – Dom Dziecka - kościół św. Anny – Palmiarnia – Książ – Mauzoleum Hochbergów

Powieści związane z trasą:
• Joanna Bator, Piaskowa Góra, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
• Joanna Bator, Ciemno, prawie noc, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012
• Franciszek Moore, Wszyscy zginiecie, Warszawa 2021
OPIS
Piaskowa Góra to wielkopłytowe osiedle z czasów PRL, na którym mieszka ze swymi rodzicami bohaterka pierwszej powieści Joanny Bator, Dominika Chmura. Ich mieszkanie znajduje się w największym bloku osiedla zwanym Babel. Niedaleko stąd do starej dzielnicy Szczawienko, gdzie w poniemieckiej kamienicy mieszka ukochana babcia Dominiki zwana Kolomotywą. Dalej szlak wiedzie do Zamku Książ. Tu z kolei rozpoczyna się akcja powieści Ciemno, prawie noc - jej bohaterka i narratorka, Alicja Tabor, dziennikarka prowadząca śledztwo w sprawie dzieci porywanych i mordowanych w Wałbrzychu, wraca po latach do rodzinnego domu położonego w sąsiedztwie zamku. Książ zawładnął też wyobraźnią urodzonego w Świebodzicach pisarza o pseudonimie Franciszek Moore. Jest on autorem trylogii z gatunku horroru pt. Wszyscy tu zginiecie, w której uczynił z zamku ostatni bastion ludzi zagrożonych atakiem zombie. .

OPIS TRASY III


Piaskowa Góra – ul. Broniewskiego market b1(dawniej real),
- ul. Hirszfelda - wieżowiec Babel - miejsce, gdzie mieszkali Chmurowie,
- ul. Główna - jej przedłużenie to prawdopodobne miejsce wypadku Dominiki Chmury,
– ul. Wrocławska - tutaj zobaczyć można przypuszczalne miejsce, gdzie mieszkała babcia Dominiki Chmury,
– dworzec Wałbrzych Szczawienko,
– Dom Dziecka - być może ten, który występował w "Ciemno prawie noc",
- kościół św. Anny,
– Palmiarnia - tutaj pracował Antoni,
– Książ - to miejsce bardzo mocno związane z "Ciemno prawie noc",
– Mauzoleum Hochbergów - miejsce występujące w "Ciemno prawie noc".


CYTATY
"Piaskowa Góra"
Wałbrzyska ziemia odzyskana budzi nadzieje zwłaszcza w tych, którzy swojej nigdy nie mieli. Są znikąd, ale chcą wyjść na swoje, by być skądś. Najpierw zajmują stare domy po Niemcach, ale już wkrótce jest ich za mało – dwadzieścia lat po wojnie wokół starych dzielnic Wałbrzycha, niepozbawionych pewnej urody, a na pewno ordnungu, zaciśnie się betonowy pierścień nowych, budowanych w pośpiechu dla przyjezdnych. Na Piaskowej Górze zmieści się ich aż trzydzieści tysięcy, bo będą dobrze upchani w podzielonych na jednakowe przegródki pudłach domów.
Na przykład dworzec, na który przyjechała, nazywa się Dworzec Miasto, a są jeszcze Główny, Fabryczny i Szczawienko.
Po dwudziestu czterech godzinach i trzech przesiadkach Jadzia przyjechała do Wałbrzycha i czekała, drepcząc wkoło solidnej kopulastej hali, ale wuj Kazimierz się nie pojawiał. Wstydziła się wejść do dworcowego baru, skąd pachniało jej kusząco kanapkami z pasztetową, bo nigdy nie była sama w takim miejscu. Po trzech godzinach dreptania po biało-czarnej szachownicy, od której trochę kręciło jej się w głowie, Jadzia zrobiła siku w dworcowej toalecie; na drzwiach napisano Damen, pod spodem kredą Panie, a jeszcze niżej czymś brązowym Kurwy.
Idą zobaczyć po raz pierwszy od środka mieszkanie przydzielone im na nowym wałbrzyskim osiedlu Piaskowa Góra. Dom Stefana i Jadzi ma dziesięć bram i jedenaście pięter połączonych tarasem. Dzioby dźwigów kołyszą się, przenosząc betonowe płyty, piasek pod kołami ciężarówek zamienia się w błoto i pryska, jakby ktoś pluł przez zaciśnięte zęby. Państwo Chmura dostali M3 na dziewiątym piętrze.
Nowe wałbrzyskie osiedle wyrosło na wzgórzu porośniętym brzozami pogiętymi od wiatrów. Zimą na jego szczycie zwalały się ściany śniegu, które zalegały do maja, pokryte czarną skorupą jak spaloną skórą. W pozostałych porach roku przywiewało tu wszystkie śmieci z okolicy; przy wiosennych wichurach przylatywały nawet gazety z Wrocławia i Legnicy. Targane wichurą latały papiery, strzępy szmat, zardzewiałe rury, martwe ptaki i psie kupy. Nieraz dolecą nawet opakowania od niemieckich czekolad zza zachodniej granicy, z napisami Milka, rysunkami uśmiechniętej krowy i wciąż wyczuwalnym zapachem kakao. Dzieci z Piaskowej Góry będą je zbierać, wygładzać paznokciami sreberka i wąchać tak długo, aż słodki zapach zniknie. Przed wojną wichrowe wzgórze nazywało się Sandberg. Tak napisano na mapie, którą Halina Chmura, matka Stefana, znalazła w mieszkaniu opuszczonym przez poprzednich lokatorów na Szczawienku. Napisana gotykiem nazwa tkwiła na baczność pośród drzewek i krzaków, po trzy kreski na krzak, jak włosy wyrastające z brodawki. Piasek, z którego zbudowana była góra, służył do wyrobu szkła w wałbrzyskiej hucie. Niemcy nigdy nie budowali na wzgórzu, stare robotnicze domy, które po nich zostały, zatrzymały się u stóp Piaskowej Góry i wypinały na nią okna kuchenne i łazienkowe. Nawet kozy niechętnie tam pasano i każde inne miejsce wydawało się lepsze parom szukającym chwili samotności. Diese Hure von Sandberg, mówiono o dziewczynach, które nie zważając na możliwość utraty opinii, bardziej nieodwracalną niż utrata cnoty, jednak gziły się w krzakach Piaskowej Góry z Hansem czy Fritzem. Przed wojną miasto zostawiało Piaskową Górę poza swoimi granicami, ale teraz połknęło ją i zaczęło trawić, już się Wałbrzychowi nie wymknie.
Wkrótce pozował Kazimierz Maślak przed kościołem na Szczawienku do zdjęcia z niepełnoletnią żoną Basieńką, w dwa razy na nią za dużym futrze z lisów narzuconym na ślubną sukienkę, w której wyglądała jak dziewczynka do komunii.
Tu trafiły im się dwa pokoje w kamienicy na Szczawienku, z widokiem na wzgórze, gdzie nawet szczawiu na zupę nie znajdziesz, bo liście dziurawe jak rzeszoto. A Władek Chmura lubił rwać szczaw, tak jak go matka uczyła, tylko górne, delikatne listki. Tłumaczyła mu, że jak rwie się dla smaku, jak oni, a nie z musu, to można sobie poprzebierać. Patrz, Władziu, jakie ten ma piękne listki, mówiła i to mówienie było jak śpiew. A tu nawet szczawiu. Taki świat drogi jechali, żeby żyć dwa piętra nad ziemią, z jednymi, co chodzą im po głowie, i drugimi, co oni im, i nawet kartofle kupować zamiast iść ukopać własnych.
A na początku kopali wszyscy, tyle że nie kartofle. Całe podwórze pod kamienicą zryli w poszukiwaniu tego, co Niemcy zakopali. A każdy co innego w myślach wykopywał. Komplet sztućców srebrnych, które babka spod Sambora miała wnuczce podarować, a nie zdążyła i w ogródku zakopała na wieczne nieodkopanie. Żeby tak tam zakopane tu odkopać – to byłoby sprawiedliwe. Ruble złote stracone na wykupienie ciotki, która i tak zwariowała – takie ruble powinny się zwrócić, powinny czekać w wałbrzyskiej ziemi, że wystarczy tylko obetrzeć i nadgryźć dla pewności, że nie fałszywy ich blask. Co to było za kopanie! Najpierw rzucili się do zamku Książ, przez krzaki, przez buczynowy las, bo poszła plotka, że tam Niemcy ukryli Bursztynową Komnatę. Zrywali więc podłogi, pruli ściany, wgryzali się w stiukowe sufity, dwóch utopiło się w zamkowej studni, jeden utknął w rurze kanalizacyjnej, ale nic nie znaleźli oprócz paru klamek mosiężnych i pogiętych łyżek z pałacowej kuchni.
Halina wolałaby, bo każdy w Wałbrzychu by wolał, zająć poniemiecki dom z ogrodem na Białym Kamieniu czy w Szczawnie Zdroju, gdzie nowi lokatorzy odkopywali spod krzaków całe zastawy kuchenne z napisem Bawaria pod spodem, święte figury wypełnione monetami, komplety sztućców i zegary stojące, które wciąż chodziły, a po deszczu porcelanowe tancerki i pastereczki same wystawiały blade rączki, nóżki spod ziemi, żeby je tylko znaleźć.
W dzień przyjazdu Władek zapalił żonie pierwszego papierosa i nic nie powiedział, gdy się zakrztusiła dymem, bo zawsze mówił niewiele, a od kiedy kazano im pakować manatki i wynosić się w nieznane, liczba używanych przez niego słów skurczyła się do tak-nie-dobrze-źle i jeszcze proszę-co-podać-dziękuję, gdy został kelnerem w restauracji Tęczowa. Zaraz po przyjeździe do Wałbrzycha Grażynka została recepcjonistką w eleganckim hotelu Sudety, ale wkrótce reputacja, niezmylona zmianą nazwy miasta z Waldenburg na Wałbrzych, dogoniła ją, bo tak naprawdę cały czas deptała jej po piętach.
Straciła pracę w Sudetach i zjechała do magla ręcznego na Szczawienku, gdzie zatrudnił ją właściciel, Ryszard Kowalski od Herty,
Dom, w którym państwo Chmura zamieszkali na Piaskowej Górze, nazywają Babel. Odmienia się Babela, Babelowi, z Babelem, o Babelu i nikt nie wie, kto ten Babel wymyślił. Na makiecie Piaskowej Góry największy budynek osiedla wyglądał całkiem niebrzydko, ale przede wszystkim, towarzysze, nowocześnie. Na tarasie kwitły plastikowe kwiaty, a wokół bujnie pleniła się trawa zrobiona ze skrawków zielonej wykładziny podłogowej. Młody ambitny architekt mówił o spotkaniach mieszkańców i matkach spacerujących z dziećmi po tarasie, o ogrodzie tarasowym, o który wszyscy będą dbać kolektywnie i rotacyjnie. Brać robotnicza będzie tam siadać po pracy, wśród roślin doniczkowych, gawędzić z sąsiadami. Sami porządni ludzie, górnicy, żony górników, dzieci górników i ich górniczych żon, ramię w ramię z inteligentami w pierwszym pokoleniu, po kolana tkwiącymi w straconych morgach. Praca Jadzi, w biurze Urzędu Miasta Wałbrzycha, na drugim piętrze, w pokoju z napisem Dział Referencji nr II, nazywa się tak w odróżnieniu od Działu Referencji nr I, który mieści się na pierwszym piętrze i nie różni w żaden inny sposób. Zatrudniono tu Jadzię sześć tygodni po urodzeniu dziecka dzięki pozycji wuja Kazimierza, który sięgnął w tym celu po znajomości z wyższej półki. Posadzono ją z czterema innymi kobietami referentkami, by codziennie przekładała z miejsca przyjścia na miejsce spoczynku skargi, wnioski i prośby, dzieląc je na pilne, średnio pilne i te, które najdłużej mogą poczekać na zmiłowanie. Cztery kobiety z Działu Referencji nr II mają po jednym mężu i po jednym dziecku, a drugie, do pary, planują w planach sześcioletnich, wszystkie mieszkają na nowym osiedlu Piaskowa Góra.
Na ziemi niczyjej, zwanej przez miejscowych po prostu Krzakami, między nowym osiedlem u góry i starym poniemieckim na dole, często odbywają się popijawy stojące lub siedzące, organizowane przez mężczyzn, których autobus przywozi tu z kopalni.
Po drugiej stronie ulicy Wrocławskiej jest sztuczny zbiornik z kopalnianą wodą, czarną i nieprzejrzystą. Zimą jeziorko nie zamarza nawet podczas najgorszych mrozów i błyszczy spośród śniegów jak wielkie czarne oko. Mówi się o nim jeziorko, bo w Wałbrzychu rzeczom nadaje się nazwy niedbale, jakby miały służyć tylko przez jakiś czas, żadne tam sakwojaże i leguminy – to jeziorko, w którym nikt nie pływa ani nie łowi ryb, ale przydaje się, gdy trzeba utopić psa albo kota. Dominika i Dimitri przechodzą na drugą stronę siatki przez dziurę nieopodal tabliczki Wstęp Surowo Wzbroniony Pod Karą Administracyjną. Woda, zarośnięta wokół chwastami, z których sterczą zardzewiałe żelastwa, błyszczy oleiście i pachnie jak asfalt po burzy. Tuż przy brzegu piasek jest spopielony, szary, otacza wodę równym pierścieniem metrowej szerokości. Pomost wcina się w czarne oko wody, na jego końcu rdzewieją resztki metalowej konstrukcji.
Na tyłach stawu przechodzą przez kolejną dziurę w siatce i wąską ścieżką przedzierają się przez chwasty. Tu już trzeba dobrze patrzeć pod nogi, czy coś nie błyszczy, bo zbliżają się do wysypiska huty szkła. Wkrótce błyskiem jest wszystko, aż po niebo piętrzą się szklane góry. To lodowe diamenty, rubiny jak wyssana landrynka, topazy z ruskich pierścionków w kolorze lemoniady w woreczkach.
W szkole podstawowej im. gen. Świerczewskiego łamią się nie tylko linijki. Tak rośnie armia przyboczna magister Demon. Na wuefie dzieci mogą się wyszaleć, a największą atrakcją jest kryty basen. To duma szkoły, żadna inna w Wałbrzychu go nie ma i dyrektor pokazuje go wszystkim odwiedzającym czynnikom partyjnym, zanim napiją się w jego gabinecie. Basen to przykład postępu w nauczaniu, które w szkole podstawowej im. gen. Świerczewskiego odbywa się na sucho i na mokro.
Mniejszy i starszy homoniewiadomo, Jeremiasz Mucha, był aktorem w miejscowym teatrze, gdzie grywał drugoplanowe role służących i wujów idiotów. Nie posiadał wielkiego talentu, ale nadrabiał prezencją. Ufarbowany na kasztanowo, ubrany, jakby zawsze była niedziela, nosił świeży kwiat w butonierce i nadawał się na scenę wprost z ulicy. Wygłaszał kwestie typu: powóz zajechał, jaśnie pani, przed publicznością złożoną z plujących słonecznikiem wycieczek szkolnych i zakładowych, a na widowni zawsze był homoniewiadomo większy i młodszy, i to on najgłośniej bił brawo. Jeremiasz Mucha dorabiał na dansingach w Tęczowej, śpiewając repertuar Jerzego Połomskiego, do którego był nawet podobny, a na pewno równie elegancki.
W Wałbrzychu były cztery licea, a to, do którego dostała się Dominika, uchodziło za najlepsze i zawistni nazywali je Oksfordem. W poniemieckim budynku, w którym przed wojną była szkoła dla chłopców, pozostały eksponaty w słojach, a ich obfitość pozwalała wnosić, że mali Niemcy posiedli sporą wiedzę o anatomii i strach pomyśleć, do czego niektórym z nich mogła się przydać po paru latach. W roztworze formaldehydu dryfowały wewnętrzne narządy ludzi i zwierząt; wypłukał się z nich kolor i wyglądały tak, jak być może wygląda śmierć, gdy pozbawić ją romantycznych masek – sinawy glut z nieczytelnym podpisem po łacinie. Był tam kalafior mózgu o porowatej powierzchni, z której odrywały się kłaczki materii, gdy kolejny ciekawy licealista potrząsał słojem. Były nerki ludzkie zjadane jakąś straszną chorobą, która też została uwieczniona – na dwóch fasolkach nawarstwiona pulpa rozłażących się pęcherzyków o jakby przypalonych brzegach. Wątroba, niepokojąco podobna do wątróbki sklepowej, wieprzowej lub wołowej, tego dziwnego mięsa biedaków, które wygląda jak ogromny skrzep krwi, leżała na dnie słoja, bo rozpadły się trzymające ją w pionie końskie włosy. Pokryta była zielonkawym nalotem, wyjątkowo nieświeża, i licealiści żartowali, że to wątroba profesora Guguły od przysposobienia obronnego, który zanim zaczynał opowiadać o strzelaniu i bandażowaniu, popijał z butelki trzymanej w szufladzie biurka. Delikatny zapach formaliny unosił się na korytarzach liceum i wsiąkał w ubrania. Na poddaszu było obserwatorium astronomiczne, gdzie można było ukryć się w pobojowisku zniszczonych instrumentów i starych ławek, by palić papierosy. W wałbrzyskim Oksfordzie uczyły się dzieci albo wyjątkowo zdolne, albo z plecami w postaci ojców lekarzy i pieczarkarzy, zaradnych matek w PZU lub chociaż z prywatną cukiernią. Jak ona sobie w tym Oksfordzie bez pleców poradzi, wzdychała Jadzia do teściowej podczas coniedzielnego obiadu, do którego rutyny obie przywiązane były bardziej, niż się przyznawały. O wiele przyjemniej przecież jest nie lubić się przy rosole i schabowym z ziemniakami. Zapraszały się więc na zmianę i przez następny tydzień zaproszona miała satysfakcję, że zrobiłaby wszystko lepiej niż zapraszająca, a potem na odwrót. Martwiła się Jadzia, że w Oksfordzie uczniowie swoimi samochodami pod szkołę przyjeżdżają, co trzeci ma a to malucha, a to ładę, a na lato z rodzicami do Bułgarii jeżdżą, do Rumunii. A co im z tego, że się wożą wte i wewte, unosiła się Halina, buchając dymem. Jeżdżą, jeżdżą, a wszędzie tak samo grube dupy mają. A Dominika ma w głowie! A i piją tam podobno, upierała się Jadzia. A gdzie nie piją, wszędzie piją, machała ręką Halina. Nie wspomniała Jadzi, że gdy Dominika dostała się do Oksfordu, ona wyjęła z kąta zakurzoną maszynę, by wnuczka wyglądała jak człowiek w nowej szkole. Mieszkanie na Szczawienku znów zamieniło się w pracownię pełną kolorowych ścinków, choć wzrok babki był już nieco mniej dokładny niż kiedyś. Najpiękniej wyszła Halinie czerwona sukienka z pieluszkowej bawełny własnoręcznie zafarbowanej na jaskrawą czerwień, jak mak. Przyłożyła do siebie w lustrze tę śliczną rzecz i zakręciła wokół jak w tańcu. Takiej kreacji nie powstydziłaby się nawet Grażynka Rozpuch.
któregoś razu Kazimierz Maślak tak zapił na Piaskowej Górze w restauracji Stylowa, że zgubił drogę do domu i gdy parcie na pęcherz stało się nie do zniesienia, pomylił cmentarz z parkiem, a potem krążył wśród grobów, szukając wyjścia, aż trafił przed kapliczkę Matki Boskiej, gdzie znużony padł krzyżem na pysk. Gdy rankiem obudził go chłód i zdrętwiałe ciało, zdołał podnieść się na kolana, po czym zamarł, bo ból w krzyżu unieruchomił go w pozycji modlitewnej, i tak zobaczył go proboszcz Postronek.
Czarna Madonna w kościele Niepokalanego Poczęcia na Szczawienku miała lekkiego zeza i uśmieszek kpiący jakby, choć smutny. Zaniedbana poniemiecka palmiarnia wyrastała na skraju miasta pośród państwowych pól ziemniaczanych i rachitycznych sadów niczym szkłem przykryty raj, jeszcze albo już niezamieszkany, puszczony samopas i pełen tropikalnych roślin, z których krople wody kapały jak wieczny monsunowy deszcz. Były tam drzewa miłe z wyglądu, jak na przykład zdziczałe bananowce rodzące maleńkie owoce i palmy daktylowe. Były liany i ogromne kępy liści przypominających rabarbar, kielichy kwiatów z rozchylonymi wargami, gnijące pnie porosłe trawą o jasnoczerwonych źdźbłach i oczka wodne mrugające rzęsą, spod której co chwila wydobywały się wielkie pęcherze powietrza, jakby jakieś zwierzęta miarowo oddychały w ich głębi. Były ławki zmurszałe i zasłonięte anielskimi włosami egzotycznych wierzb i ciemny tunel, na którego kamiennych ścianach rósł świecący niebieskawo mech, a drewniana podłoga nasiąknięta wilgocią miękko uginała się pod stopami. Wejścia strzegła tabliczka z napisem Wstęp wzbroniony. Groźba osunięcia stropu. Do palmiarni zimą prowadzano wycieczki szkolne z okolicznych podstawówek, chętnie odwiedzali ją również Niemcy z tego czy innego Castrop-Rauxel, a niektórzy z nich pamiętali palmiarnię sprzed lat, tuż po dziele stworzenia, lśniącą na oślep wypolerowanym szkłem. W głośnych grupach przedzierali się przez gąszcz, rozdeptywali opadłe owoce i wrzucali monety do oczek wodnych, żeby tu jeszcze wrócić, jak nie oni, to wnuki, i zrobić Ordnung w tym butwiejącym doprawdy sehr nieporządnie tropikalnym burdelu, ale nie wiedzieli, że wszystko co do feniga zostanie wyzbierane po ich wyjściu przez studentów wrocławskiej Akademii Rolniczej na praktykach zawodowych.
Na dyskotece w Domu Spółdzielcy na Piaskowej Górze stał pod ścianą i patrzył, którą by tu zamiast Jagienki, żeby tylko była blond, raczej nie za gruba, nie za chuda, lecz średnia.
Potem zaprosił Iwonę na krem sułtański do kawiarni Barbórka w wałbrzyskim rynku.
Grażynka pod przymusem znalezienia stałej pracy trafiła do sanatorium w Szczawnie Zdroju, gdzie posada na zmywaku miała jej pomóc utrzymać przy sobie dzieci, na które opieka społeczna ostrzyła sobie zęby. W podwałbrzyskim Szczawnie kiedyś królowie i cesarze leczyli wrzody i nerwy, po promenadzie w parku Zdrojowym spacerowali, sącząc wodę mineralną, grecki król z rumuńskim czy carem bułgarskim, ale po wojnie dawny splendor przygasł, a kuracjusze mieli brud pod paznokciami i nicowane koszule.
Grażynka pod przymusem znalezienia stałej pracy trafiła do sanatorium w Szczawnie Zdroju, gdzie posada na zmywaku miała jej pomóc utrzymać przy sobie dzieci, na które opieka społeczna ostrzyła sobie zęby. W podwałbrzyskim Szczawnie kiedyś królowie i cesarze leczyli wrzody i nerwy, po promenadzie w parku Zdrojowym spacerowali, sącząc wodę mineralną, grecki król z rumuńskim czy carem bułgarskim, ale po wojnie dawny splendor przygasł, a kuracjusze mieli brud pod paznokciami i nicowane koszule.
Do Dworca Miasto skręca się w prawo, ale nie przy prawie stu kilometrach na godzinę, a poza tym Jagienka nie wybiera się na dworzec, dziś nikt nie wybiera się na dworzec, a mury runą, runą mury i pogrzebią stary świat. Uderzenie w płot nie boli, odpadł tylko zderzak i pękła szyba, ale samochód nabiera szybkości, staczając się w kierunku wody, wprost na pomost, po którym przelatuje z hukiem. Uderza w resztki metalowej wieży na końcu pomostu, na którą kiedyś Dominika wspinała się z Dimitrim, i to on właśnie pojawia się na mgnienie oka w jej pamięci, czarnowłosy chłopiec z tornistrem pełnym rachatłukum.
Samochód rozpada się niemal na pół, a Dominika wylatuje przez przednią szybę i ląduje w wodzie ciemnej i gęstej jak smar. Jej niebywałe włosy, włosy buszmeńskie, łagodzą uderzenie, ale ostry odprysk przecina policzek od skroni do kącika ust, głęboko. Zapada cisza, ale rozdarta reflektorami samochodu ciemność nie zdąży powrócić na dobre, bo wrak malucha wczepiony w resztki pomostu zapala się z hukiem wybuchającego paliwa. W jeziorku topielicy-pajęczycy wybuch jest tylko głuchym pyknięciem otwieranej butelki szampana, ślizgający się po powierzchni ogień jak fajerwerki, ogniste konfetti, wśród których Dominika opada na dno. Ma złamany obojczyk i rękę, rozbitą głowę i pękniętą miednicę.
"Ciemno prawie noc"
Palmiarnia
Kiedy byłam dzieckiem, pracował jako ogrodnik w wałbrzyskiej palmiarni i odwiedzałam go w tropikalnym wnętrzu szklarni, a on pokazywał mi bananowce, euforbie, wybujałe aż pod szklany sufit araukarie, mięsożerne rosiczki i świecący mech. Brał mnie na ręce i unosił ku bujnej zieleni drzew, gdzie widziałam własne pomniejszone odbicie w kroplach wody na liściach. Oczarowana powtarzałam nazwy, których mnie uczył: araukaria, cantedeskia, euforbia.
Zostały po nim niezliczone mapy podziemi Zamku Książ i listy zakupów, na jakie przeznaczy skarb, którego nie udało mu się znaleźć. Na ciężkim poniemieckim biurku stała tam fotografia: ojciec, matka i dwie córki na tle sławnej budowli, zatopieni w letnim popołudniu sprzed prawie czterdziestu lat jak muchy w bursztynie. Zostałam tylko ja i zamek.
Gotycka figurka Matki Boskiej Bolesnej przechowywana jest w niewielkim, przysadzistym kościele pod jej wezwaniem w centrum Wałbrzycha, przy placu Kościelnym. Świątynia, mimo iż gruntownie przebudowana w osiemnastym wieku, zachowała swoją pierwotną przyziemną krągłość i obie z Ewą lubiłyśmy to miejsce. Według legendy tu, gdzie teraz stoi kościół, biło niegdyś źródło, wokół którego powstała pierwsza wałbrzyska osada. Górnicy w drodze do pracy pili z niego wodę i wierzono, że chroni ona przed złem, które czyha na nich pod ziemią.
Moje stopy miękko odbijały się od podłoża usłanego liśćmi i kolczastymi skorupkami buczyny. Ewa lubiła buczynowe orzeszki i teraz przypomniałam sobie ich cierpki smak, którego nie próbowałam od lat. Dotarła do mnie oczywista prawda, że za tym pejzażem tęskniłam we wszystkich miejscach świata, tym rodzajem tęsknoty, jakiego nie ukoi powrót, bo dotyczy ona rzeczy bezpowrotnie utraconych. Uświadamiam sobie, że wszystkie podróże, w które udawałam się kierowana wewnętrznym przymusem, podejmowałam za moją siostrę w złudzeniu, że gdy zobaczę to, co ona pragnęła zobaczyć, poczuję się mniej spustoszona i samotna. Rzadko używana ścieżka ginęła wśród chaszczy, las gęstniał i mimo iż wstał już świt, panowały tu mrok i cisza. Nie słyszałam nawet ptaków, jakbym była jedyną żywą istotą wśród starych drzew, krzewów kaliny i rododendronów, ulubionych roślin księżnej Daisy. Przez gęste korony buków nie widać było nieba, sączyło się stamtąd tylko nikłe szare światło. Wiedziałam, że to nie jest zwykły las, opowiadał mi o nim ojciec i pan Albert, opowiadała Ewa, która z racji swoich poszukiwań pereł księżnej Daisy przeczytała o tych ziemiach wszystko, co było do przeczytania w wałbrzyskiej Bibliotece pod Atlantami. Las, przez który biegłam, był częścią kompleksu określanego przez nazistów kryptonimem Riese. W jego skład wchodziła sieć obozów koncentracyjnych podległych Gross-Rosen, które ulokowane były w Górach Sowich i Książu. Przez tutejsze obozy przeszło trzynaście tysięcy więźniów, pięć tysięcy zginęło i spoczywają w tej ziemi. „Ektoplazma to ich niespokojne dusze”, mówiła moja siostra. Wszyscy więźniowie byli Żydami, pochodzącymi z wielu krajów Europy, w większości z Węgier i Polski. Pod koniec wojny Niemcy wykorzystywali ich do pracy przy budowie korytarzy pod Zamkiem Książ i bardzo dbali, by wszystko, co się tu wtedy działo, pozostało tajemnicą. Wiadomo było, że jeśli jakąś grupę skierowano do tego zadania, to nikt z niej nie mógł przeżyć. Ewa straszyła mnie, że w szabasowe noce ektoplazma w lesie pod Zamkiem Książ gęstnieje i o wpół do trzeciej z lasu wyłaniają się tłumy półprzejrzystych postaci o czerwonych oczach, wspinają się po ścianach jak pająki, pukają w okna domów, wpełzają do piwnic i walą w podłogi, proszą o szklankę wody, kawałek chleba, kartkę i ołówek, ale nikt nie słyszy ich głosu. Zostawiałyśmy dla żydowskich duchów chleb na parapecie i zawsze, gdy znikał, odczuwałam ulgę, nawet jeśli rozsądek podpowiadał mi, że okruchami pożywił się szczur albo ptak.
Ścieżka wciąż się wspinała, ale teraz bardziej wyczuwałam ją pod stopami, niż widziałam. Była zarośnięta i rzadko używana, na twarzy osiadł mi strzępek pajęczyny. Dobiegłam do szczytu wzniesienia i zatrzymałam się, by poćwiczyć na płaskiej łysinie. Przez nisko wiszące chmury przebiły się promienie słońca i ciemność lasu wydawała się dawno minionym snem, płonął teraz czerwienią i złotem. Widziałam stąd Zamek Książ. Trzy części budowane w różnych okresach płynnie przechodziły jedna w drugą i tworzyły całość majestatyczną i potężną, ale pozbawioną pruskiej ociężałości. „Najpiękniejszy, Alicjo”, przypomniałam sobie głos ojca. Najpiękniejszy zamek świata, ojciec nigdy w to nie zwątpił, choć nie udało mu się poznać jego tajemnicy. Po ścianach wspinał się jesienny bluszcz i wydawało się, że budowlę trawi ogień, który podpełzł pod jej mury z ogarniętego pożarem lasu. W moim umyśle na mgnienie oka błysnął obraz ogniska rozpalonego na głównym dziedzińcu, tak wyraźnie, że poczułam zapach spalenizny, ale ten obraz nie był częścią żadnej sekwencji. Być może siostra opowiadała mi jakąś historię, której okruch pozostał w mojej głowie, jeden z wielu fragmentów jej porozsypywanych opowieści. „Tu spacerowała Daisy, Wielbłądko”, Ewa z przejęciem naśladowała dostojny krok damy, wachlowała się nieistniejącym wachlarzem. „Latem w brabanckich koronkach, zimą w merynosach, a jesienią ubrana jak my księżna Daisy zbierała kasztany”, moja siostra mówiła o tym tak, jakby w poprzednim wcieleniu przebywała stale w towarzystwie ostatniej pani na Zamku Książ. Patrzyłam w stronę zamku i myślałam o Ewie, która podnosiła brązową lśniącą kulkę i cieszyła się, kiedy znalazła masełko, kasztan z płaską powierzchnią, przyklejony do swojego bliźniaka w łupinie. Pomagała mi robić kasztanowe zwierzątka o nogach z zapałek. Odczuwałam dziwny żal, gdy po kilku dniach ich lśniące brzuszki i główki kurczyły się i wysychały, przechodząc przyspieszony proces ludzkiego starzenia się. „Tu”, mówiła Ewa i stukała w ziemię, „tu gdzieś są perły księżnej Daisy, przyłóż ucho i słuchaj, perły czasem śpiewają w ciemności, to ich sposób, by nie stracić blasku”. Kładła palec na usta. „Słyszysz?” A gdy klękałam, by przyłożyć ucho do ziemi, moja siostra zaczynała nucić.
Do dziś nie wiadomo, gdzie spoczywa ostatnia pani na Zamku Książ. Rosjanie, którzy wkroczyli tu w maju 1945 roku, zapamiętale szukali jej grobu, licząc na to, że pochowana została w słynnych perłach. Jednak wcześniej jej zwłoki przeniósł i ukrył wierny sługa, o którym krąży w okolicy wiele legend. Nie wiadomo, kim był, i mimo poszukiwań nie udało się znaleźć księżnej Daisy. Symboliczne miejsce jej pochówku, małe mauzoleum u stóp Zamku Książ, jest puste. Poszukiwacze przygód, jak mój ojciec, do dziś błąkają się wśród drzew z pożółkłymi mapami i liczą kroki według tajemnych szyfrów, ale dotąd nie trafili na żaden pewny ślad. Wiosną kwitną w całym lesie rododendrony, które lubiła Daisy, i gdy kiedyś rozeszła się plotka, że pod jednym z krzaków ukryty jest naszyjnik, ludzie wiele roślin zniszczyli. Jakimś cudem na ich miejsce pojawiły się jednak nowe i wiosną znów zakwitły. W opowieści o Zamku Książ i jego pani jest coś, co i mnie zawsze pociągało. Księżna Daisy intrygowała mnie dlatego, iż sądziłam, że gdy pojmę tajemnicę uroku pani na Zamku Książ, zrozumiem, co czuła moja siostra, za czym tęskniła. Dzięki opowieściom Ewy ta kobieta, która umarła na długo, zanim się urodziłam, stała się dla mnie równie realna, jak dla innych dzieci ciocie i wujkowie z sąsiedniego miasta. pojechałam przez znów tonące w deszczu ulice na Nowe Miasto, gdzie mieszkała Barbara Mizera.
Ta dzielnica, rozciągająca się na Parkowej Górze i Niedźwiadkach, powstała jako luksusowa i nowoczesna część Wałbrzycha, ale po wojnie szybko zeszła na psy. Jedno z najładniej położonych i najciekawiej zaprojektowanych osiedli, które trafiło się Polsce z drugiej ręki, powoli stawało się slumsem, ale Nowe Miasto nadal miało urok niczym zniszczone ciało rozpięte na szlachetnie uformowanych kościach. Ludzie uciekali stąd w niezrozumiałym pośpiechu do przerażających bloków z wielkiej płyty, jakby z pięknych kamienic wypłoszyły ich duchy poprzednich właścicieli. Kiedyś 22 Lipca, teraz 11 Listopada, ulica zmieniła nazwę, ale wyglądała niemal dokładnie tak samo jak wówczas, gdy przychodziłam dwa domy dalej do koleżanki z klasy, Małgosi, której miałam pomagać w lekcjach w ramach ambitnego pomysłu młodej nauczycielki.
Najpierw zwiedzaliśmy ruiny mauzoleum Hitlera, ukryte nieopodal, na pięknym płaskowyżu z widokiem na Nowe Miasto. Ojciec znał każdy szczegół historii tego miejsca. Budowę Mauzoleum Dumy, Chwały i Siły zaplanowano po odwiedzinach Hitlera w Wałbrzychu w 1932 roku, w 1938 zostało uroczyście otwarte. Doprowadzono nawet gaz i aż do powojennej ucieczki Niemców z Wałbrzycha płonął tu znicz Walhalli. Potem mauzoleum niszczało powoli i nieubłaganie, zarastając jak Angkor Wat.
Jechałam ulicą 11 Listopada przez miasto przypominające o tej porze akwarele jakiegoś ponurego artysty, używającego tylko brązu, brudnej bieli i szarości, rozpływające się przed moimi oczami w nicość.
Rozpoznałam opuszczony poniemiecki kompleks sportowy. Oprócz stadionu był tu odkryty basen, zrujnowany i od dawna nieczynny, a już w czasach mojego dzieciństwa zaniedbany, ukryty wśród drzew, których liście opadały na powierzchnię wody. Ewa uczyła mnie tam pływać.
Stadion z powoli zarastającymi resztkami ławek na widowni przypominał ruiny antycznego amfiteatru. Obeszłam jego koronę jak samotny duch dawnych igrzysk i usiadłam na zmurszałej ławce nieopodal basenu. W wilgotnym powietrzu unosił się zapach chlorowanej wody, który dobiegał z mojej pamięci. „Jedziemy na basen, Wielbłądko!”, powiedziała moja od dawna martwa siostra, a ja poczułam jej obecność jak dmuchnięcie w kark. Dni spędzane z Ewą na basenie najbliższe były temu, co można uznać za miłe wspomnienie z dzieciństwa.
Zaprzyjaźniłem się ze starym garbatym mężczyzną, znanym w Wałbrzychu jako Fredi der Gärtner. Fredek Ogrodnik, który pracował na Zamku Książ i wiedział wszystko o każdej tamtejszej roślinie i każdym kamieniu.
Stałem przy Fredku Ogrodniku, gdy księżna Daisy opuszczała Zamek Książ w 1941 roku. Pretekstem do eksmisji były dla esesmanów długi zamku i to, że go potrzebowali do swoich celów, ale wiedziano też o proalianckich sympatiach księżnej. Plotkowano, że w brytyjskiej gazecie ukazało się zdjęcie jej syna w mundurze RAF-u, i to pewnie przesądziło o losie ostatniej pani na Zamku Książ. Pracownicy zamku utworzyli szpaler na podjeździe, gdy dwóch służących niosło księżną Daisy na fotelu do czekającego samochodu. Towarzyszyła jej służąca, była teraz jeszcze chudsza i jeszcze bardziej podobna do kota, mrugnęła do mnie, gdy nas mijali. Znałem wielu ludzi z Zamku: dwie niesympatyczne pomywaczki, które nieraz przychodziły do Gertud na plotki, lokaja słynącego z mocnej głowy do alkoholu, jednego ze stajennych i jego kilkuletnią córkę Elwirę, która nieraz kręciła się przy nas w zamkowych ogrodach. Wszyscy zastanawiali się pewnie, co się z nimi stanie. Księżna była bardzo blada i wyglądała tak elegancko, jakby wybierała się na spacer, a nie na wygnanie. Dziewczynki przyniosły jej kwiaty, Elwira też podeszła do niej i podała jej bukiet margerytek. To jeden z obrazów Daisy, które przechowuję w pamięci: księżna z bukietem białych kwiatów w dłoni po raz ostatni patrząca na Zamek Książ. Gdy Daisy odjechała, zaczął padać deszcz i ludzie mówili, że niebo płacze po niej. Czuliśmy, że księżna nigdy nie wróci na zamek. Po wygnaniu Daisy cały kompleks stał się siedzibą Organizacji Todt i w Wałbrzychu zaczęto szeptać, że esesmani na Zamku Książ przygotowują coś naprawdę wielkiego. Prace naziemne i podziemne prowadzone były też w innych partiach Sudetów i większość wałbrzyszan podejrzewała, że Zamek Książ przeznaczony został na nową kwaterę Hitlera.
Dorabiał w ogrodzie przy szpitaliku, prowadzonym przez zakonnice na Starym Zdroju, i nieustannie przemieszczał się po wałbrzyskich wzgórzach, objuczony koszami i workami. W tamtym czasie było już jasne, że jedyne, co być może da się ocalić, to pamięć miejsc i ludzi, bo koniec naszego świata jest blisko.
Wtedy znów spotkałem księżnę Daisy, która mieszkała teraz w willi w centrum miasta. Fredek Ogrodnik poprosił, bym zaniósł tam cebulki tulipanów, a ja wiedziałem, że w wiklinowym koszyku jest coś jeszcze. „Gdyby coś się stało, możesz zdradzić, od kogo to masz, ale nie wolno ci powiedzieć dla kogo. Rozumiesz?”, zapytał. Przytaknąłem. W tym czasie, gdy coraz bardziej oczywista stawała się klęska Hitlera, esesmani kręcili się wokół Zamku Książ ze zdwojoną energią, a podziemne prace szły pełną parą i Gertrud narzekała, że w piwnicy naszego domu ciągle zbiera się woda. Kiedyś coś tak tąpnęło, że pospadały talerze z kredensu. W lesie za naszym domem nieraz było słychać strzały i krzyki, rodzice nie pozwalali już dzieciom tam się bawić. Znałem każdą ścieżkę w lesie i każde ukryte wejście pod ziemię. Służąca wzięła kosz z cebulkami i po chwili poprosiła mnie do swojej pani. Nie sądziłem, że księżna przyjmie mnie osobiście, chociaż o tym marzyłem. Nagle stałem się bardzo świadomy tego, jak wyglądam. Paznokci brudnych od grzebania w ziemi, za krótkich spodni i źle obciętych włosów. Na fotelu przy kominku siedziała starsza dama, drobna i białowłosa, tylko oczy nadal miała młode, takie jak na słynnym zdjęciu z perłami. Obok jej fotela stał kosz, który przyniosłem, a na kolanach trzymała plik dokumentów, ukrytych przez Fredka Ogrodnika pod cebulkami.
Lato 1943 roku było upalne, powietrze nad polami gotowało się, a ja nie mogłem wytrzymać z niepokoju, bo od kilku tygodni nie widziałem księżnej Daisy. Wiedziałem od Fredka Ogrodnika, że była chora, i nawet próbowałem modlić się za jej powrót do zdrowia w ponurym ewangelickim kościele na Szczawienku, do którego zabierała nas Gertrud. Moje modlitwy na nic się nie przydały i 29 czerwca księżna zmarła. Widziałem ją. Fredek Ogrodnik zabrał mnie na pogrzeb, oprócz nas i podobnej do kota służącej uczestniczyło w nim tylko kilka osób. Trzymaliśmy się z tyłu: ja, Mały Fredek i stara kociara ze Szczawienka, Apolonia Kitti Kitti, na wyścigi z pastorem szepcząca jakąś swoją modlitwę, której słów nie mogłem odczytać z ruchu jej ust. Suknia księżnej Daisy przez łzy wydawała mi się utkana ze światła. Nie miała na szyi pereł, o których krąży w Wałbrzychu tyle opowieści. Pochowaliśmy ją w mauzoleum przy Zamku Książ, gdzie był grób jej zmarłej w niemowlęctwie córki i kilkuletniego syna. Było już za późno, by kwitły ulubione rododendrony księżnej Daisy, ale wiedziałem, że gdy przyjdzie wiosna, właśnie tutaj posadzę te najpiękniejsze.
Spotkałem kiedyś Apolonię w lesie koło Starego Zamku, nieopodal Pełcznicy, w której czystej, zimnej wodzie lubiłem brodzić. W miejscu Madrasu otwarto teraz sklep mięsny. Madras był niegdyś mroczną herbaciarnią z wydrukowaną na kartach uwięzionych pod szklanymi blatami stołów długą listą herbat, z których dostępna była tylko ekspresowa w szklankach, ale i tak nikt tu nie przychodził na herbatę. Główną atrakcją Madrasu były basie, firmowe ciastka Wałbrzycha, ochrzczone imieniem patronki górników.
na Sobięcin, na ulicę Kolejarską. W przeciwieństwie do Nowego Miasta ta biedna dzielnica nigdy nie cieszyła się dobrą sławą. Jednak w czasach, gdy działały kopalnie i płonął palnik koksowni, miała swój rytm pracy i odpoczynku, a bez tego wszystko rozpada się i karleje. Teraz, tak jak na Nowym Mieście, zostali tu ci, którym się nie powiodło, bezrobotni, nieporadni i rozpici, a także ci, którzy uznali, że chcą tu być, bo trudno nie chcieć po pięćdziesięciu paru latach, co się nie wrócą. Od czasu do czasu jakiś fotograf robił tu artystyczne zdjęcia biedy, która tylko na fotografiach bywa malownicza.
Na tę część Sobięcina, w której mieszkał z babcią wielkouchy Patryk Socha, mówiono Palestyna, bo osiedliło się tu po wojnie wielu Żydów, biednych niedobitków, jak nazywał ich nasz ojciec. Nazwa Palestyna została, tak niedoskonała jak wszystkie inne nazwy w tym mieście przybłędów.
Dom Dziecka „Aniołek” na Starym Zdroju nawet w słoneczne południe wyglądał złowieszczo, a co dopiero w listopadowej szarudze i marznącej mżawce.
Przed wojną ten budynek zamieszkiwały zakonnice, które prowadziły tu hospicjum. Stary Zdrój, dziś podobnie jak Sobięcin rozpadająca się dzielnica biedy i bezrobocia, nazywał się kiedyś Altwasser i był eleganckim kurortem. Tryskały tu uzdrawiające źródła, które potem zniszczyło górnictwo, podobnie jak to, które zasilało studzienkę w kościele Matki Boskiej Bolesnej w centrum Wałbrzycha. Dużo zieleni i blisko eleganckiego Nowego Miasta, siostrom musiało być tu dobrze. W jednym z artykułów, jakie wygrzebała dla mnie Celestyna, chwalono je za nowoczesne podejście do umierających, których traktowały ponoć z należytą troską. Przyjmowały również pacjentów, którzy nie mogli wspomóc zgromadzenia, i wspomniano jedną taką osobę, niejaką Amelię Katz, bez stałego miejsca zamieszkania i dochodów, ale z bagażem ponad stu przeżytych lat i dwoma kotami. Dumą sióstr był bujny ogród, najpiękniejszy w okolicy. Kościelne wydawnictwo z tamtego okresu sugerowało, że w latach trzydziestych miały tu miejsce nadprzyrodzone wydarzenia. Podobno, jak w podniosłym duchu pisał autor, ze szpitala sióstr szło się prosto do nieba, a gdy umierała stutrzyletnia Amelia Katz, dwoje świadków, siostra o imieniu Agnes i ogrodnik, widziało Matkę Boską Bolesną. Patronka Wałbrzycha unosiła się nad klombem z kwitnącymi lewkoniami przy dźwiękach Stabat Mater Pergolesiego, a jej smutna twarz przybrała „wyraz niebiańskiego wprost spokoju”. Niewątpliwie była to Matka Boska z dobrym gustem muzycznym. Na wyblakłym zdjęciu miłosierne siostrzyczki pozowały na tle budynku w porządnie ustawionej grupie, z przełożoną pośrodku i kilkorgiem pacjentów na wózkach. Na klombach po dwóch stronach kadru kwitły kwiaty, prześwietlone na biało jak kornety zakonnic, a na pierwszym planie fotograf uchwycił dwa spokojnie przechadzające się koty. W 1942 roku siostry porzuciły jednak swoją siedzibę i opuściły Wałbrzych. Wczesną jesienią tego roku wydarzyła się tragedia, którą szczegółowo opisały gazety. Ktoś podpalił trzech pacjentów w ich pokojach. Dwie kobiety i mężczyzna spłonęli żywcem, a jedna z sióstr, które ruszyły na ratunek, doznała poważnych oparzeń twarzy. Dwudziestotrzyletnia siostra Agnes. Ogrodnik, który wykonywał dla sióstr cięższe prace, opowiadał, że zanim wybuchł pożar, na terenie szpitala działy się inne złe rzeczy. Najpierw ktoś zniszczył kwiaty i krzaki malin, połamał młode drzewka, a kilka tygodni później powiesił na bramie dwie białe kotki Amelii Katz. „Zło się rozkrzewia”, powiedział ogrodnik, „zło się rozkrzewia, widać ich wszędzie”. Sprawdziłam, czy nie pomyliłam niemieckiego zaimka. Ich. Coś przykuło moją uwagę w postaci ogrodnika, gdy przyjrzałam się zdjęciu. Proporcje. Nie można było rozpoznać wieku ani twarzy, ale wsparty na grabiach malutki mężczyzna miał wyraźnie zniekształconą sylwetkę. Jedna połowa jego ciała była krótsza, miał garb. Fredek Ogrodnik z opowieści pana Alberta, byłam pewna! Nigdy nie wykryto sprawcy podpalenia, a siostry najpierw poprosiły zwierzchników o egzorcystę, a gdy najwyraźniej jego interwencja nie pomogła, o przeniesienie.
Po wojnie założono w opuszczonej przez siostry siedzibie państwowy sierociniec. Dom Dziecka „Aniołek” działa tu dopiero od piętnastu lat.
Przyszła akurat zima taka, że do Dziećmorowic przez parę dni autobusy nie dojeżdżały, a chałupę Rybów zasypało do połowy okna. Trzecie liceum na Sobięcinie skończyła. Ten sam rocznik co mój syn. Tylko Mareczek chodził do biologiczno-chemicznej, bo marzyło mi się, że lekarzem zostanie. Ona do ogólnej. Liceum stoi tak blisko kopalni, że jak otwierali okna, to zeszyty były na Podzamcze, gdzie między dwoma gigantycznymi do mami z wielkiej płyty był parking pana Alberta.
Byliśmy tam, gdy rozwaliły drzwi mauzoleum księżnej Daisy, i razem z nimi pracowaliśmy w pocie czoła. Nie rozumiałem, co się dzieje, ale ufałem tym dziwnym kobietom, które widziały w ciemności. Wynieśliśmy trumnę z grobowca, a potem biegliśmy przez noc za konduktem kociar, bo oboje z Rosemarie byliśmy za mali, by pomóc im dźwigać zwłoki ostatniej pani na Zamku Książ. Nie mogę ci powiedzieć, gdzie pochowaliśmy księżną Daisy. Obiecałem, że nikomu nie zdradzę tego miejsca. Ona tu jest, niedaleko, i każdej wiosny kwitną nad nią ulubione rododendrony, a ja, póki żyję, będę o nie dbał. Gdy zasypaliśmy nowy grób księżnej Daisy, wstawał świt i wziąłem Rosemarie za rękę, bo wydawał mi się złowieszczy. Kociary przyłożyły palec do ust. Zrozumiałem, że one też to czują.
Pewnie byli poszukiwaczami skarbów, którzy wciąż przekopują las pod Zamkiem Książ, jak kiedyś mój ojciec. Ich liczba wzrasta, gdy w lokalnej prasie pojawi się kolejny artykuł na temat projektu Riese i kosztowności Hitlera albo gdy archeologowie z Wrocławia odkopią nowy kawałek korytarza. Pod tym miastem ciągle toczy się życie, trwa w ciemności krecia robota.
Wszyscy zginiecie (I wtedy nastąpił pierwszy kontakt na obiekcie Książ…
To był Orzeł. Dlatego udało mu się podejść tak blisko. Chłopak będący na posterunku obserwacyjnym, jak zobaczył znajomą postać brygadzisty, zapytał:
– Co? Zmieniłeś zdanie?
Ale Orzeł nie odpowiedział. Z przodu wyglądał normalnie, nie widać było śladów nieszczęścia, które mu się przydarzyło. Tymczasem cały kark miał rozorany zębami potwora, który widocznie nie był wystarczająco silny i szybki, by ofiarę powalić na ziemię i pożreć. Zdążył tylko poważnie zranić Orła, który najwidoczniej uciekł przed monstrum, ale już nie przed przeznaczeniem. Jego los był przesądzony, bo każdy, kto miał bliższy kontakt swojej krwi ze śliną lub krwią nieumarłych, z czasem zamieniał się w jednego z nich. Generalnie, gdy dorwali któregoś z naszych, to rozrywali na strzępy.)